Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

„Pędziliśmy z rana po cieplutki, pachnący chleb z piekarni na Morskiej”. Historia piekarni państwa Raflewskich.

Jadwiga Bilicka
Jadwiga Bilicka
Archiwum p.Raflewskich
Piekarnia państwa Raflewskich przy ulicy Morskiej uruchomiona została w 1957 roku. Tu kupowało się świeży chlebek i bułeczki, a w stanie wojennym stało się w nocy za pieczywem, mimo wprowadzonej godziny policyjnej.

Do tej pory mieszkańcy nie tylko okolicznych ulic, ale również innych części miasta z rozrzewnieniem wspominają wypieki z małej piekarni. To wtedy na myśl przychodzi im chrupiąca skórka i oderwana piętka od chleba, którą się zjadało w drodze do domu.

Spis treści

Ze Śląska na Żuławy

Zbigniew Raflewski: Ojciec był na Śląsku kierownikiem dużej piekarni wojskowej w Bolesławcu. Później rodzina wyjechała do Grudziądza, a następnie dotarła na Żuławy. Ojciec przed wojną pracował u niemieckiego piekarza i tam nauczył się receptur i wypieków. Na Żuławy przyjechaliśmy w 1954 roku, a w 1957 ojciec otworzył piekarnie. Wcześniej jeszcze pracował w piekarni, którą prowadziła Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska”. Na Dworcowej koło poczty, gdzie jest parking i w głębi podwórko w tamtych czasach mieściła się tam właśnie piekarnia. Teraz są tam mieszkania. Mimo, że pracował wtedy w tamtym miejscu, to już nosił się z planami, że otworzy swoją piekarnie.

W małym domku przy ul. Morskiej powstaje piekarnia

Z.R: Tata miał duży piec piekarniczy. Ten piec przyjechał tutaj ze Śląska wagonem. Już wtedy planował, że tam gdzie zamieszka na stałe otworzy piekarnie. Żeby uruchomić piec trzeba było zrobić odpowiednie palenisko i obudować go. Tata jeździł w tamtych czasach po tak zwanych spaleniskach, żeby znaleźć dobrą, odpowiednią cegłę i wykorzystać ją przy uruchomieniu pieca.
Ojciec umiał ten piec dobrze podłączyć i wiedział, jak to zrobić żeby wszystko było prawidłowo. W tamtych czasach nie było jeszcze wody w domu. Nosiliśmy wodę z ulicy, przy drodze był kran. Wodę do domu nosiło się w wiaderkach.
Jak ojciec zaczął się przygotowywać do uruchomienia piekarni to dostał zezwolenie, że może podłączyć wodę. Wykopał rów i z tego kranu doprowadził do domu wodę. Żeby piec mógł prawidłowo działać potrzebna była para i woda.

Piekarnia wypiekała 20 ton mąki miesięcznie

Z.R: Pamiętam, że jak byłem małym chłopcem to w piekarni tata od razu miał zatrudnionych ludzi. Piekarnia bardzo dobrze funkcjonowała, wypiekano wtedy pieczywa zużywając 20 ton mąki miesięcznie. Pracowało 6-7 osób i część tych ludzi mieszkała u nas w jednym pokoju na poddaszu. Wśród zatrudnionych było trzech braci z Czerska, którzy rowerami wracali na weekend do swojego domu.
Żeby wypiec 20 ton mąki, to piekarnia pracowała na dwie zmiany i wszystko schodziło. W tamtym czasie nikt nawet nie myślał, żeby pieczywo rozwozić po sklepach. Wszystko sprzedawało się od ręki na miejscu.

Świąteczny piernik i okazyjnie prosiak

Z.R: Ojciec wypiekał bardzo dużo chleba, ale też rogaliki i bułki. Jak już przychodziły święta to przeważnie wypiekało się w ogromnej ilości piernik. Część była sprzedawana tak jak wyglądał po upieczeniu, a część była dekorowana lukrem. Ten piernik był wypiekany na święta Bożego Narodzenia, a serniki czy makowce były wypiekane na zamówienie.
Przed świętami ludzie przynosili swoje prywatne ciasta i my również wypiekaliśmy. Ludzie tyle blach ciasta przynosili, że to wyglądało jak masowa produkcja. Przed świętami kolejka stała, aż na ulicę. Żeby wypiec ciasta prywatne, to umawialiśmy się na określoną godzinę. Piec nie mógł pracować non stop - żeby wkładać wypieki musiał mieć swoją temperaturę i czasami się trochę ostudzić. Bywało i tak, że na różne uroczytości piekliśmy młode prosiaczki, przygotowane przez kucharzy, bo piec były wystarczająco pojemny, żeby taki " wypiek" też się zmieścił.

Zbyszek uczy się fachu i pomaga w piekarni.

Z.R : Jak miałem 15 lat to zacząłem pomagać w piekarni jeszcze nie bezpośrednio na zapleczu przy wypiekaniu, ale stałem już za ladą i sprzedawałem. Jak czasami zaszła taka potrzeba to wchodziłem również na zaplecze, żeby pomagać. Tata szybko nauczył mnie robić na przykład rogaliki.
Do moich zadań należało też wyczyszczenie blach. Nikt tego nie lubił robić, a blachy każdego dnia musiały być przygotowane. To było 100, czasami 200 blach, które trzeba było dobrze wyczyścić i wysmarować olejem. Jak już miałem 17 lat to zacząłem się przyuczać do fachu piekarskiego.

Miłość ze słodkimi bułeczkami w tle

Alicja Raflewska: Ja chodziłam do szkoły w Gdańsku, a w piekarni pracowała moja koleżanka. Ja przychodziłam czasami do niej i kupowałam sobie słodkie bułki do szkoły. Zbyszek często wychodził do przodu, na tę część gdzie się sprzedawało i zagadywał do mnie. Mówił wtedy „poczęstuj się, a to sobie weź, a ta bułeczka jest taka smaczna” i tak od słowa do słowa zaczęliśmy się poznawać.
Zbyszek odprowadzał mnie do autobusu, ja jechałam do szkoły, a on szedł spać po nocnej zmianie. Bywało też czasami tak, że Zbyszek stał pod szkołą i czekał na mnie. Trzy lata chodziliśmy ze sobą jako para i Zbyszek poszedł do wojska.
Zaplanowaliśmy ślub i chcieliśmy go wziąć w lipcu w jego urodziny, ale przepisy były takie że musiał mieć skończone 21 lat i jeden miesiąc, więc ślub odbył się w sierpniu 1969 roku. Pamiętamy oboje taką sytuację kiedy pojechaliśmy do Gdańska, bo Zbyszek miał niby kupić sobie buty, ale on planował już zupełnie coś innego. Weszliśmy do jubilera na Długiej i powiedział żebym obejrzała pierścionki.

Z.R: Alinka oglądała różne pierścionki i spodobał jej się taki z niebieskim oczkiem.

A.R
: Włożyłam na rękę, a Zbyszek powiedział żebym już nie zdejmowała i on za niego zapłaci. To był sygnał, że Zbyszek traktuje ten związek poważnie i chce żebym została jego żoną.

Historia jednego zdjęcia

A.R: Stoję na tym zdjęciu w sukieneczce którą uszyłam i moja mama pamiętam, że koronkę kupiła wtedy w komisie. Ja pracowałam, wówczas po szkole, przez rok w „Bursztynowej” Jest rok 1969, jesteśmy już po ślubie. Byliśmy na spacerku i taki pan Romek który zajmował się fotografią spotkał nas i zrobił nam wówczas zdjęcie.

Zbyszek przejmuje piekarnie

Z.R: Piekarnie przejąłem po 1975 roku, a zamknęliśmy chyba w 1995. Produkowaliśmy to samo co wypiekał mój ojciec. Najważniejsza w produkcji była mąka. Po mąkę jeździło się w różne miejsca. W Nowym Dworze były takie magazyny na Kopernika, tam gdzie teraz jest muzeum, tylko po drugiej stronie. Wydaje mi się że ten magazyn należał do ówczesnych GS -ów. Tam się zdawało również worki, a jak w worku była gdzieś dziura to płaciło się 2 zł.
Braliśmy również mąkę z Elbląga w dwóch miejscach i jeszcze były magazyny w takiej miejscowości Grabina – Zameczek. W stanie wojennym żeby jechać po mąkę, to potrzebna była specjalna przepustka. W Kazimierzowie policja miała swoje miejsce, w którym kontrolowała ludzi wjeżdżających do Elbląga. Stały tam patrole wojska i policji.

Do produkcji potrzebna była podmłoda

Z.R: Żeby przygotować wypieki to najpierw trzeba było zrobić większą ilość rozczynu. Mówiło się wówczas, że przygotowuje się podmłodę. Robiło się wodę z drożdżami, to musiało 4 godziny postać, wypracować. Był również kwas chlebowy, przygotowany w oddzielnym kotle. Wszystkie składniki łączyło się i nie wypiekało się od razu, tylko ciasto musiało odpocząć. Później maszyny musiały wymieszać i znowu odpoczywało, i dopiero wtedy można było ruszać z produkcją.
Chleb piekło się na deskach, w wiklinowych koszykach, w foremkach. Do przygotowania bułek była specjalna prasa. Odważało się 3,2 kg ciasta i z tego dzieliło na 30 bułeczek. Później brało się ciasto w dwie ręce i toczyło bułeczki.

Pieczywo nie marnowało się

Z.R: Jak zostawało pieczywo, to wtedy karmiło się zwierzęta domowe. Tu prawie wszyscy trzymali świnki, kury, kaczki i gęsi. To co pozostało w piekarni parzyło się i dostawały zwierzęta, a jak zostawało więcej, to również brali sąsiedzi, żeby karmić swoje zwierzęta.

Dobry węgiel to podstawa

Z.R: Piec w piekarni był węglowy, więc zawsze mieliśmy zapas węgla. Jednak żeby piec dobrze grzał, dawał dobrą temperaturę, to musiał być dobrej jakości węgiel. Raz nam się zdarzyła taka sytuacja, że przywieźli nam nową dostawę węgla, a my byliśmy w trakcie pieczenia. Okazało się, że w tej dostawie było dużo kamienia. Udało mi się wypiec 2 -3 wsady i zobaczyłem na zegarach, że spada temperatura.
Do kolejnych wypieków przygotowany był już cały kocioł ciasta i wszystko się zmarnowało, bo nie można już było wypiekać chleba, piec nie trzymał już temperatury.

Strychowanie wypieków

Jak wypiekło się bułeczki to smarowało się je lekko tłuszczem z wierzchu i ręką robiło rowek, żeby bułki były rozdzielone na pół, później odwracało i przykrywało ściereczką. A chlebek jak wyjąłem z pieca to trzeba było przecierać delikatnie wodą na wierzchu. Nazywało się to strychowanie. Jak chlebek wystygł to robiły się takie gwiazdki - pęknięcia i wtedy było wiadomo, że to jest udany chleb.

Chleb dociera na wieś

Z.R: W pewnym momencie zaczęliśmy dostarczać pieczywo do okolicznych miejscowości na Żuławach. Wtedy trzeba było bardzo wcześnie wstać, żeby dostarczyć przed 7:00 pieczywo przed otwarciem sklepów. Jeździliśmy do różnych miejscowości na określoną godzinę, żeby ludzie mogli kupić chleb.
Odwiedzaliśmy m.in. Lubiszynek, Lubieszewo, Jeziernik, Ostaszewo, Brzózki, Wężowiec. Z Marzęcina przyjeżdżał pan, który sam odbierał. Chleb dostarczyliśmy również do sklepów w Starych Babkach i w Piaskowcu. Rozwoziliśmy tak pieczywo ze 3 -4 lat. Najgorzej było zimą, bo na bocznych drogach było bardzo ślisko. To wtedy w samochodzie woziłem ze sobą wiadro piachu.

Zamknięcie piekarni


Z.R
:Gdy dzieci już podrosły mieliśmy takie plany, żeby w Warszawie kupić piec gazowy. Już wówczas urzędnicy krzywo patrzyli, że piece na węgiel robią zbyt dużo szkody w środowisku. W latach 90 - tych zachodziły zmiany w procesie produkcji pieczywa.
Zaczęto w Polsce sprzedawać pieczywo mrożone i dmuchane, pełno było w tym chemii, ulepszaczy. My takich rzeczy nie stosowaliśmy w naszej produkcji. Ludzie zaczęli kupować w marketach, coraz mniej chleba sprzedawaliśmy w naszej małej piekarni i to zrobiło się nierentowne.
Do tego bo szła jeszcze sytuacja że ludzie po PGR-ach mieli coraz mniej pieniędzy, często brali na kreskę, później nie oddawali nam pieniędzy i to również wpłynęło na naszą decyzję.

A.R: Obecnie przebywamy z mężem na emeryturach, cieszymy się naszą rodziną, wnukami. Żyjemy spokojnie w naszym małym domku przy ulicy Morskiej i tak myślimy, że ta nasza piekarnia, to również jakaś cząstka historii naszego miasta.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Surówka z rzodkiewki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowydworgdanski.naszemiasto.pl Nasze Miasto